Po „Mainstream” czeskiego prozaika, Miroslava Pecha sięgnąłem bez większych nadziei, mając w pamięci nie do końca udaną przygodę czytelniczą z „Uczniami Cobaina” tego samego autora. Potrzebowałem akurat czytadła, a któż oparłby się gatunkowej klasyfikacji „social porn horror” (określenie wydawcy)? Niestety, „porn” co prawda dostajemy, „horror” w wydaniu gore też, ale jak już przejdziemy do „social” – zieje pustką i nudą. Szukając jakiegoś bardziej ogólnego poziomu refleksji w „Mainstreamie”, rozbijemy się o banały dotyczące rozpadu międzyludzkich więzi, ogólnego braku zaufania czy istnienia sekretów, które każdy z nas nosi gdzieś głęboko ukryte. Co gorsza, powieść, którą być może chciałoby się bronić jako pozbawionego aspiracji gatunkowego zabijacza czasu również na tym poziomie odbioru nie zachwyca. Przypomina nagle urywający się szkic do jakiejś większej formy, której autor nie dał szansy się rozwinąć.

Na początku Pech tworzy obyczajówkę. Poznajemy więc młode małżeństwo trzydziestolatków – Macieja i Klarę, którym właśnie urodziła się córeczka Sara (ma niecałe dwa miesiące, gdy rozpoczyna się akcja powieści). Maciej jest niespełnionym pisarzem, autorem liczącej niemal sześćset stron awangardowej powieści „Klaustrofobia otwarta”, która przeszła zupełnie bez echa (z pobieżnych opisów tego dzieła dokonanych przez Macieja, można zrozumieć dlaczego…). Jakby goryczy było mało, Maciej jest również synem znanego literata, który odniósł sukces (co ciekawe, powieści syna ojciec nie był w stanie doczytać). Na co dzień mężczyzna pracuje, tłumiąc artystyczne niespełnienie, w redakcji pewnej gazety. Jego życie załamuje się, gdy otrzymuje na maila zdjęcia Klary pozującej do sesji filmu porno. Do końca książki nie dowiemy się, kto był nadawcą wiadomości, ani po co ją wysłał Maciejowi (co poczytuję za dużą słabość i pójście „na łatwiznę” w fabule).

Okazuje się, że dość chłodna w małżeństwie Klara ma przeszłość związaną z przemysłem filmów pornograficznych. W reminiscencjach Pech przybliża czytelnikom szczegóły dotyczące tamtego minionego już życia bohaterki, które zakończyło się traumatycznie – podczas jednej z sesji, Klara wbrew własnej woli była wielokrotnie zgwałcona i torturowana, ledwie uchodząc z życiem. Krótko po tym, poznała Macieja, zostając jego żoną, która skrzętnie ukrywa swoje mało mainstreamowe doświadczenia. Jak się jednak okazuje, nie da się uciec przed własną przeszłością. Ten determinizm, jakiś fatalizm, który określa losy postaci zdaje się dość charakterystyczną cechą w pisaniu Miroslava Pecha – do podobnych wniosków prowadził przecież autor podszytą goryczą opowieść o dorastaniu w „Uczniach Cobaina”.

Po nakreśleniu płaszczyzny obyczajowej w „Mainstreamie” jest już tylko gatunkowa jazda. Maciej i Klara z malutką Sarą wyjeżdżają więc – uwaga! – na odludzie, do domku ojca Klary, gdzie postanawiają spędzić okres bożonarodzeniowy. Nie zdradzając zbyt wiele, powiem tylko, że planowany wypoczynek zmienia się rychło w psychodeliczny koszmar, podczas którego jeden z domowników spędzi święta w zamrażarce (ten wątek staje się dla Pecha okazją do wepchnięcia kolejnych klisz gatunkowych i fragmentów w rodzaju: Dziewczynka się rusza. Palce kobiety przejeżdżają po siekierze. Oczy się otwierają albo Wsiadła i przekręciła kluczyk w stacyjce. Nic. Spróbowała ponownie. Z takim samym skutkiem). Autor dwoi się i troi, by zbudować odpowiednio psychodeliczny klimat, ale zbyt często reakcje postaci są kompletnie pozbawione wiarygodności.

Poza dezynwolturą w wymyślaniu lekko wprowadzanych wątków średnio korespondujących z portretami bohaterów, mam również uwagi odnośnie do warsztatu. Wydaje mi się, że Pech średnio radzi sobie z dialogami. Kiedy np. Maciej spotyka starego kumpla Szczepana, który chwali mu się przy piwie synem, otrzymujemy taką oto wymianę zdań:

– Ma pół roku – mówi Szczepan, siedząc już przy stole.

– Nie ma to jak kawał chłopa – odpowiada Maciej.

Rozumiem, że w tej scenie chodzi też o oddanie pewnej niezręczności spotkania z dawno niewidzianym znajomym, ale jest ona niestety dość symptomatyczna, jak chodzi o to, ile jest polotu w radosnej twórczości autora.

Nie chcę wyjść na malkontenta, który zamula i nie umie się przy powieści gatunkowej pobawić. Niestety, zbyt dużo dostrzegam mankamentów, które psują mi uciechę z lektury. Myślowo też panuje tu kompletna susza, więc może to jednak po prostu słaba książka?

3/10

Miroslav Pech, „Mainstream”, tłum. Mirosław Śmigielski, Stara Szkoła 2017